Siedzę sobie w pracy i kontempluję deszcz za oknem gdy nagle (WTEM!), z wielkim hałasem i łomotem wpadają jakieś bliżej mi nie znane uczennice (znaczy grzeczne muszą być).
- Proszę pani, proszę pani, niech pani przyjdzie, koleżance leci krew z nosa!!!
Odruchowo wstała i poszłam. Zdziwiona byłam nieco, ale poszłam.
Wchodzimy do klasy. Pośrodku siedzi dziewczynka w kałuży krwi. Na podłodze kałuża krwi. Nauczycielka po łokcie we krwi. Obok siedzącej stoją trzy inne i zawodzą ponuro "ooo, ona chyba umrze, ooo, co to będzie". Krwawiąca broczy i szlocha. W kącie siedzi chłopiec, który z każdą sekundą jest coraz bardziej blady. Ja przypominam sobie wszystko z kursu pierwszej pomocy, ale jedyne co mi się pałęta po głowie to masaż serca.
Pół godziny później, dwie paczki ręczników papierowych i wszystkie chusteczki higieniczne jakie byłyśmy w stanie znaleźć dziecię odjechało do szpitala.
Mam tylko jedno przemyślenie - wolę rzygaczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz